26 sierpnia 2016, 14:42
W pogoni za 303

Zaczyna się od małego chłopczyka na głuchej polskiej wsi, gdzie nie ma dróg asfaltowych, czy prądu. Chłopak spogląda na kłębiące się stada szybujących bocianów nad jego głową i marzy o tym, aby samemu unieść się nad tymi polami, które jego rodzina od wieków mozolnie uprawia. Dwadzieścia lat później ten sam chłopczyk jest już pilotem w słynnym Dywizjonie 303, zestrzeliwującym Messerschmitty w ciągu dnia nad polami południowej Anglii, a wieczorem balującym z zachwyconymi Angielkami w londyńskim klubie nocnym. Poznajemy go osobiście i jego kolegów dzięki filmowi „303”, nowo wyświetlonego w Ognisku w czwartek. Film jest wyprodukowany i wyreżyserowany przez polsko-amerykańskiego filmowca – Tomasza Magierskiego.

80-minutowy film jest jakby elegią, poświęconą polskim pilotom w Bitwie o Anglię, raczej niż analizą historyczną, czy zwykłym hołdem. Odtwarza ich role jako bohaterów i zarazem zwykłych śmiertelników, ale widziane z różnych perspektyw zarówno ówczesnych, jak i dzisiejszych. A więc widzimy ich z bezkrytycznym zachwytem oczu, deklamujących dzieci szkolnych w szkołach, noszących nazwiska pilotów Dywizjonu 303, np. Mirosława Ferića w Ostrowie Wielkopolskim, czy Witolda Urbanowicza w Olszance. Miasteczka te były miejscami pochodzenia tych poszczególnych bohaterów.

Widzimy ich też oczyma ich własnych dzieci, lecz w poważnym już wieku. Widzimy jak dopiero teraz zaczynają doceniać role własnych rodziców, po wielu latach niedostrzegania, kim na prawdę byli. W wypadku syna Mirosława Ferića to o tyle było zrozumiałe, że nigdy nie poznał swoich rodziców. Stracił ich w najwcześniejszym dzieciństwie, a mając zaledwie 7 lat został obarczony (nie wiadomo przez kogo?) odznaczeniami ojca i pamiątkami osobistymi, w momencie, gdy był wysyłany w tym przedwczesnym wieku do brytyjskiego internatu. Natomiast, w wypadku syna asa Witolda Urbanowicza i córki Kanadyjczyka Johna Kenta (zwanego „Kentowski”), zastępcy komendanta Dywizjonu, nastąpił typowy zanik w dialogu międzypokoleniowym, które doświadczyło dużo osób z naszego pokolenia powojennego. Rodzice nasi, którzy przeżyli wywózki na Syberię, czy roboty do Niemiec lub walczyli w Polskich Siłach Zbrojnych, czy służyli w Polsce podziemnej, zranieni swoimi przeżyciami i powojennym potępieniem ze strony brytyjskiego środowiska, niechętnie dzielili się swoimi osobistymi przeżyciami wojennymi ze swoimi dziećmi. My natomiast rzadko chcieliśmy wiedzieć wiele więcej o tym, niż to, co nam wpojono w polskiej szkole sobotniej i w harcerstwie. Nie docenialiśmy naszych rodziców i dziadków, aż nagle ich zabrakło, i to się szczególnie dało znać w ostatnich latach, kiedy pojawił się brak naocznych świadków historii i powstał wielki głód wiedzy o ich roli, szczególnie wśród młodych polskich historyków. Teraz, gdy nie ma już prawie weteranów, ich synowie i córki, ocknęli się i chcą maszerować z odznaczeniami rodziców przed Cenotaphem w Londynie.

Następnie, w filmie Magierskiego, widzimy naszych pilotów oczyma ówczesnych polskich kronik filmowych i newsreelów angielskich, wprawdzie pochlebnych, ale jednak podkreślających egzotykę tych wojowników z końca świata. Mniej ciekawie wypadają sceny z notorycznego „Marszu Zwycięstwa”, z którego Polaków wykluczono i powojenne wycinki prasowe o naszych żołnierzach, o tak jadowitej treści, że prześcigają wszelkie o nas donosy prasowe w dzisiejszych brukowcach. Poza tym, młody brytyjski historyk wojskowy z kamienną twarzą, podaje rzeczowe statystyki wkładu pilotów polskich do zwycięstwa nad Luftwaffe, po czym informuje, już z chochlikiem w oku, jak wielu brytyjskich pilotów nakładało polskie barwy do munduru, aby mieć większe powodzenie z dziewczynami.

Najsympatyczniej wypada świadectwo dwóch autentycznych weteranów Dywizjonu 303, Stanisława Sochy (niedawno zmarłego) i Franciszka Kornickiego. Mówią pokornie i skromnie o swoim prostym pochodzeniu, jako dzieci ze wsi czy z okolic Lwowa, którzy od najwcześniejszych lat mają ambicję być pilotami. Jak powiedział jeden z nich, jedyną możliwością postępu społecznego dla chłopaka ze wsi to „wojsko abo pójść na księdza”, a to drugie mu nie odpowiadał, bo podobały mu się dziewczyny. Pilnie uczyli się, zdali maturę, praktykowali loty na szybowcach, wstąpili do lotnictwa, szkolili się w Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie, gdzie jednym z instruktorów był właśnie Witold Urbanowicz. Trudno nie mieć w tym miejscu uznania dla tych możliwości, które istniały dla prostych ludzi w przedwojennej Polsce do spełnienia swoich ambitnych marzeń przez naukę i pracę nad sobą. Potem z równą skromnością opowiadali jak uczestniczyli, jako piloci w Kampanii Wrześniowej, jak zgodnie z rozkazem wykradli się z Polski poprzez Morze Czarne do Francji, a stamtąd po upadku Francji do Anglii, jak przydzielono ich najpierw do szwadronu bombowców, a później do jednego z polskich dywizjonów myśliwskich. Mówili o walkach z Niemcami i o życiu towarzyskim pilotów, szczególnie kiedy byli jeszcze, w oczach Brytyjczyków, legendarnymi bohaterami. Nie dramatyzowali walki z wrogiem, wystarczył zimny opis przebiegu potyczki z samolotem niemieckim, zaduma nad tym, że się człowieka zabiło, ale również przeświadczenie, że niemal każdego dnia sami mogli zginąć.

Mówili też bez patosu o poczuciu zdrady i o osobistych przykrościach od tubylców po układach jałtańskich. Te momenty producent przeleciał szybko i wrócił do scen obecnych – składania hołdu pilotom polskim, czy to na terenie szkoły w Polsce, czy przy pomniku lotników w Northolt.

Wiemy wszyscy, jak kluczowa była „Battle of Britain”, która uchroniła Wielką Brytanię przed inwazją i klęską. Wiemy też, jak ważny był polski wkład do tej akcji. Magierski, który sam wstrzymuje się od komentarza, nie uwypukla tej sprawy, bo przyjmuje to, jako oczywiste. Koncentruje się raczej nad tym, że ci bohaterowie wykonali swoją służbę, czyli swój obowiązek żołnierski narażając własne życie, aby pokonać wroga, a potem odejść w zapomnienie, jeżeli nie do tych wsi, które ich wychowały i do tego polskiego krajobrazu, za którym tęsknili, to przynajmniej do życia w tym kraju deszczów i herbaty, który ich z początku hołubił, potem upokarzał a wreszcie przygarnął.

Film nie jest propagandą, czy nawet promocją polskich pilotów, ale przez swój osobliwy czar i prostą konstrukcję w opowiadaniu życiorysów i wyczynów tych skromnych bohaterów, przybliża ich do nas. W tym samym stylu Magierski tworzy swoje inne utwory kinematograficzne, jak np. „Pianiści” – o czterech artystach amerykańskich, biorących udział w konkursie chopinowskim w Warszawie, czy „Mój ojciec Luo” o amerykańskiej mulatce, odkrywającej swoje afrykańskie korzenie w Kenii, czy „Dzikie Sny o Orchidei” o awangardowym polskim projektancie mody w Londynie. W tych filmowych portretach narracja tworzy się niby sama w wypowiedziach bohaterów i uczestników wyłapywanych w czasie podróży, w której odkrywają źródła swojej niecodzienności lub niecodzienności swoich bliskich. Filmy takie jak „303” są perłami, bo obnażają mimochodem tożsamość swoich postaci. Poznajemy bohaterów przez ich własne refleksje o swoim dzieciństwie i o swoim specyficznym wyczynie, który jego, czy ją, tak wyróżniają. Każdy film jest w języku angielskim, ale każdy w drobny, czy większy sposób posiada swój wyraźnie atrakcyjny, lecz subtelny element polski, lśniący w równie barwnym obcym otoczeniu.

Uważam, że właśnie przez tą odkrywczą bezpośredniość i brak nabrzmiałego patosu, film „303” staje się lepszym świadectwem życia i bohaterstwa polskich pilotów Dywizjonu 303, niż niejedna uroczystość im poświęcona, pławiąca się w szablonowych frazesach, w szablonowych odczytach, przez szablonowych prezesów.

Wiktor Moszczyński

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Wiktor Moszczyński

komentarze (0)

_