10 lipca 2016, 16:57
Et tu Brute contra me…

Plotka głosi, że w restauracji Pałacu Westminsterskiego pojawił się napis z prośbą, by parlamentarzyści zwrócili noże. Zabrakło ich, bo postreferendalny tydzień upłynął na ulubionej zabawie polityków: wbijania noży w plecy swoim niedawnym sojusznikom.

Ta odwieczna zabawa, która dobrze znana była już w starożytnym Rzymie, a przeszła do historii w formie słynnego zdania Juliusza Cesara, tym razem rozpoczęła się na początku kampanii referendalnej. Premier David Cameron brzmiał wręcz żałośnie, gdy błagał Borisa Johnsona, by ten stanął po jego stronie. Drogi kumpli z Eaton i Oxfordu rozeszły się. Johnson, domniemany premier szybko przekonał się jak smakuje gorzka pigułka. Przypuszczam, że gdy Micheal Gove publicznie ogłosił, że jego zdaniem Johnson nie nadaje się, by pełnić najwyższe stanowisko państwowe, na Downing Street wiele osób uśmiechnęło się szeroko. Schadenfreude. Jakże wszyscy lubimy, gdy naszym przeciwnikom podwinie się niespodziewanie noga. Radość Gove’a jest jednak przedwczesna. Zgadzam się z nim, że Johnson, choć z pewnością inteligentny i błyskotliwy, nie nadaje się na premiera. Nie przypuszczam jednak, by Gove wygrał ten konkurs partyjnej piękności. Nikt nie lubi zdrajców, o czym przekonał się podczas wyborów parlamentarnych w ub. r. Ed Miliband, który kilka lat wcześniej w podobnym zamachu utrącił swego brata Davida, polityka znacznie większego formatu. Partia Pracy poniosła dotkliwą klęskę i wszystko wskazuje na to, że jeszcze długo nie będzie mogła się z tego otrząsnąć. Podzielona, na fali referendalnych rozliczeń, próbuje pozbyć się własnego lidera. Jeremy Corbyn przejdzie zapewne do historii jako ten przywódca opozycji, któremu znaczna część gabinetu cieni odmówiła posłuszeństwa, frakcja parlamentarna odmówiła mu wotum zaufania, a pomimo to cieszy się on popularnością wśród tak zwanych partyjnych szeregów.

Nie trudno odmówić racji tym przedstawicielom obozu antyunijnego, że chcą, by na Downing Street rządził ktoś kto jednoznacznie opowiedział się za Brexitem. Jednak Andrea Leadsom, sądząc po długim wywiadzie udzielonym „Sunday Telegraph”, nie wydaje się osobą o kwalifikacjach odpowiednich do tego, by prowadzić trudne negocjacje w Brukseli na temat w miarę bezkonfliktowego rozwodu z Unią. Nie wystarczy ogłosić, że ma cechy podobne do Margaret Thatcher. Na przydomek „żelaznej damy” trzeba sobie zasłużyć. Wchodzenie z marszu w czyjeś buty może skończyć się jednym – ranami trudnymi do zaleczenia.

Decyzja o Brexicie ma historyczny wymiar i nie jest to tylko stereotypowe określenie, jakiego nadużywają publicyści. Po ponad czterdziestu latach podjęta została decyzja, której skutki nie będą widoczne natychmiast, ale z pewnością w dłuższym wymiarze czasu. „Kontynent odcięty” – ostrzegała przed laty jedna z gazet, gdy nad Kanałem La Manche zapanowała mgła. Obecnie stało się to faktem. Politycy, zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy Brexitu, są tak zaskoczeni tym, co się stało, że nie mają pojęcia co zrobić z nagle uzyskaną przez Wielką Brytanię „niepodległością”, jak określił dzień ogłoszenia wyników referendum Nigel Farage. Zachowują się jak dziecko, które dostało od rodziców zegarek do zabawy i zamiast posłuchać co się w nim dzieje, wzięło młotek. Jednym uderzeniem zegarek zmienił się w miazgę. Jedyne, co młody majsterkowicz potrafi w tej sytuacji zrobić, to poprosić rodzica: „Zreperuj”.

Nikt nie wie, zarówno w Brukseli jak i w Londynie, jak na nowo ułożyć wzajemne stosunki. Politycy dwóch głównych partii, które rządziły, na zmianę, krajem w ciągu ostatnich stu lat zajęci są przede wszystkim własnymi wojnami personalnymi. Nie usłyszałam ani jednego zdania na temat politycznych planów. Jedynie przywódca Partii Liberalnych Demokratów Tim Farron powiedział, że jego partia, jeśli dojdzie do władzy, to zwróci się do Unii Europejskiej o ponowne członkostwo. Ten pisk myszy był mało słyszalny w ogólnym chaosie.

Królowa Elżbieta II otwierając doroczną sesję szkockiego parlamentu w ub. sobotę powiedziała dobitnie, że w „coraz bardziej skomplikowanym i pełnym wyzwań świecie” przywódcy powinni znaleźć czas na kontemplację i zastanowienie się jak najlepiej sprostać wyzwaniom i rodzącym się perspektywom. Obawiam się jednak, że słowa monarchini nie zostaną wysłuchane. Politycy wolą szukać odpowiedzialnych za to, co się stało.

A więc jakie są plany na najbliższą przyszłość? Obawiam się, że tego nikt nie wie. Z różnych stron słychać sprzeczne głosy. Jedni politycy – zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy Brexitu, w Londynie i Brukseli –postulują, by jak najszybciej uruchomić artykuł 50 Traktatu Lizbońskiego, który mówi o warunkach opuszczenia Unii Europejskiej. Inni uważają, że należy poczekać z podjęciem tej decyzji. Jedni i drudzy są pewni: czekają na niespokojne czasy niepewności.

Bez względu na to, jak szybko wychodzenie z Unii będzie następować, Wielka Brytania potrzebuje ogromnej rzeszy prawników i negocjatorów. Ci pierwsi będą musieli przejrzeć przepisy unijne po kątem tego, czy Wielka Brytania chce je utrzymać, czy też wycofać się z nich i zastąpić nowymi. Negocjatorzy zaś będą musieli podjąć ogromne wyzwanie, jakim będą rozmowy z państwami unijnymi, jak i z szerszym światem. Istnieją poważne obawy, że ze względu na przynależność do UE, co nie wymagało kształcenia tego typu umiejętności, Wielka Brytania będzie musiała szukać odpowiednio przygotowanych do tego osób. Być może będzie to wymagał ściągnięcia odpowiednich sił z zagranicy.

A na pytanie, kto winien, odpowiedź jest prosta. Dał ją Jarosław Kaczyński w jednym z wywiadów: to wszystko wina Donalda Tuska. I nie jest to z mojej strony żart.

Julita Kin

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

admin

komentarze (0)

_