03 czerwca 2016, 10:25 | Autor: Agnieszka Okońska
Bel canto & bella carriera

Ze światowej sławy barytonem Arturem Rucińskim, przy okazji jego występów w roli Henryka w Królewskiej Operze Covent Garden („Łucja z Lammermooru” Gaetano Donizettiego w reż. Katie Mitchell i z Aleksandrą Kurzak w tytułowej roli), rozmawia Agnieszka Okońska

Bardzo dziękuję, że zgodził się Pan na rozmowę i to jeszcze na półtorej godziny przed spektaklem z Pana udziałem!

Artur Ruciński FOT.: ANDRZEJ ŚWIETLIK

Cała przyjemność po mojej stronie.

Myślałam, że śpiewacy w dniu swoich występów bardzo oszczędzają głos, np. nie mówią przez pół dnia.

Nie, ja mam taki zwyczaj, że jeżeli takiego dnia czuję się dobrze, a teraz czuję się fantastycznie, to nie mam żadnych ograniczeń ani jeśli chodzi o spotykanie się przed spektaklem, ani o mówienie czy jedzenie czegoś lub niejedzenie – nie mam tu żadnej specjalnej praktyki.

Czy ta produkcja „Łucji”, która okazała się nie aż tak szokująca, jak zapowiadano (krew, seks, dopisane do libretta sceny itd.) jednak czymś Pana zaskoczyła?

Przyjechałem dwa dni przed swoimi próbami i poszedłem na ostatni spektakl z poprzednią obsadą. Chciałem zobaczyć, co nas czeka i muszę powiedzieć, że bardzo dobrze się bawiłem. Nie byłem zaskoczony ilością krwi czy obscenicznością, wręcz przeciwnie wydaje mi się, że spektakl mieści się w tradycyjnych ramach, jeśli chodzi o kostiumy i całą inscenizację. Jest natomiast parę zaskakujących rzeczy. Chodzi przede wszystkim o scenę morderstwa Artura, którego dokonuje w noc poślubną Łucja razem z swoją służącą Alisą. Było to tak zabawne, że ja, tak jak i cała widownia, zareagowałem śmiechem. Jest to tym bardziej niefortunnie zaaranżowane, że równocześnie obok na scenie ma miejsce bardzo ważny dramatycznie duet Edgara i Henryka (postaci granej przeze mnie), kiedy obaj panowie wyzywają się na pojedynek. Razem z Olą Kurzak zwróciliśmy uwagę reżyserce, że nie może tak być, by w scenie, gdy mordowany jest Artur, publiczność reagowała salwą śmiechu. Zasugerowaliśmy zmiany, które poskutkowały już na naszym drugim spektaklu. Podczas pierwszego przedstawienia jeszcze nie była znów eksplozja śmiechu w tej scenie, ale na szczęście reżyserię zmieniono na tyle, że przestało to być groteską.

Niezależnie od tego, jak Pan ocenia tę produkcję?

Cała inscenizacja jest interesująca. Jedyne uwagi jakie mam, to zbyt wiele momentów, kiedy na scenie jednocześnie dzieje się za dużo. Jest to rozpraszające dla publiczności, która nie wie do końca, którą scenę powinna obserwować czy to, o czym się śpiewa, czy to, co dzieje się równocześnie obok. Sam pomysł jest bardzo dobry na początku, kiedy mamy wprowadzenie do całej opery, natomiast później utrudnia to odbiór akcji.

Muszę powiedzieć, że przede wszystkim udało się dyrekcji teatru zgromadzić świetny skład wykonawców. Jak zawsze wspaniale prezentuje się Ola Kurzak, a Łucja jest jedną z jej koronnych ról. Jest też bardzo dobry tenor Stephen Costello, grający Edgara. Mam przyjemność, już nie po raz pierwszy w życiu, śpiewać partię Henryka i za każdym razem sprawia mi ona wielką przyjemność, a odbiór mojej postaci przez tutejszą publiczność jest bardzo dobry. Nad całością czuwa fantastyczny dyrygent Daniel Oren, z którym też już wcześniej współpracowałem i będę jeszcze śpiewać w tym roku w Arena di Verona, w „Trubadurze”, a w przyszłym, mam nadzieję, spotkamy się przy produkcji „Don Giovanniego” w Izraelu. Spektakl „Łucji” z pewnością jest wart obejrzenia, choćby ze względu na obsadę i warstwę muzyczną, a jeśli chodzi o szokowanie, to myślę, że był to raczej zabieg mający na celu zwrócenie uwagi na tę produkcję, bo nie ma tu nic aż tak szokującego i skandalizującego, jak na początku mogłoby się wydawać.

Wspomniał Pan o swym dużym doświadczeniu związanym z tą rolą. Czy należy ona do Pana ulubionych?

Jest to jedna z moich sztandarowych ról, często ją wykonuję i już niedługo znów będę śpiewał w Paryżu, w Opéra Bastille, potem w Tokio, następnie w Monte Carlo i trwają jeszcze rozmowy o kilku innych miejscach. To postać bardzo interesująca, nie tylko ze względów muzycznych, bo jest to oczywiście bel canto, ale też ze względu na charakter postaci Henryka jako człowieka, który z jednej strony bardzo kocha swoją rodzinę, ale dla władzy, dla odzyskania dóbr rodzinnych, jest w stanie zrobić wiele, poświęcić wręcz swoją siostrę i jej prawdziwą miłość. Jest to więc człowiek, który myśli przede wszystkim o tym, by nazwisko i wpływy rodziny były silne i gotów jest dla tego wiele poświęcić, jednak w gruncie rzeczy to dobry człowiek. Kiedy na koniec widzi rozpacz Łucji, jej tragedię, rozumie, że popełnił błąd, że skrzywdził swoją siostrę. Odzywa się w nim sumienie. W rezultacie Henryk prosi Boga o wybaczenie, a także, by Bóg ulitował się też nad samą Łucją, która popadła w obłęd i została, razem z Edgarem, ofiarą jego knowań.

Artur Ruciński FOT.: ANDRZEJ ŚWIETLIK

Czy potrafi Pan utożsamić się z taką postacią? I czy tego rodzaju podejście do roli jest dla Pana w ogóle ważne?

Zawsze bardzo się cieszę, kiedy mogę wykonywać partie złożone. Wcielać się nie tylko we wspaniałych bohaterów lub jednoznacznie dobrych czy złych ludzi, ale w postacie, które zawierają w sobie wiele różnych emocji i cech charakteru. Chodzi tu więc o próbę odnalezienia czegoś więcej, a nie tylko o to, by stanąć i pięknie zaśpiewać arię. A jeśli do tego jest możliwość pracy z takim dyrygentem, jak Daniel Oren, który pozwala w sztuce bel canta pokazać całą wirtuozerię i nie narzuca ograniczeń, to mam jeszcze większą przyjemność, bo daje mi możliwość pokazania całego wachlarza umiejętności wokalnych.

Bel canto pomaga w przekazie emocjonalnym?

Oczywiście, jak najbardziej. Wszystkie emocje możemy pokazać głosem, a jeśli dochodzi jeszcze inscenizacja, która umożliwia zbudowanie postaci z krwi i kości, a nie wymusza odgrywania jakiejś wyimaginowanej roli, której sceniczna obecność opiera się tylko na staniu i pięknym śpiewie, to tylko może być jeszcze bardziej pomocne. Mamy wtedy możliwość pokazania swoich aktorskich umiejętności, a przez to różnych cech charakteru postaci, co zawsze jest ciekawe i sprawia nam, śpiewakom, wielką przyjemność.

Czy dodaje Pan do bel canta własne ozdobniki?

Jeżeli istnieje jakaś tradycja, która pozwala np. na dodawanie wysokich dźwięków w końcowych fragmentach arii i nie dzieje się to wbrew dramaturgii, a nasz głos na to pozwala, to oczywiście takie rzeczy robimy. Sztuka bel canta polega przecież na tym, by pokazać wirtuozerię i piękno śpiewu. I nie muszę nad tym specjalnie pracować, ponieważ pewne frazy śpiewałem już tyle razy w swoim życiu, że wiem, kiedy mogę to zrobić lub kiedy dyrygent na to pozwala. Jest to coś, co mam już w sobie zakodowane i wiem doskonale, kiedy mogę sobie pozwolić, aby dodać coś od siebie.

Jak wygląda Pana przygotowanie do roli? Czy dużo Pan o niej myśli, czyta, czy też czerpie z własnego wnętrza?

Bardzo poważnie podchodzę do przygotowania każdej roli. Niektóre śpiewam od niedawna, bo chciałem poczekać do chwili, gdy będę czuł, że do nich dojrzałem nie tylko głosowo, ale i emocjonalnie. Dopiero w zeszłym roku, na przykład, zadebiutowałem jako Don Giovanni (w Paryżu), bo wiedziałem, że jestem już gotowy, by wykonać tę partię na najwyższym poziomie i wokalnie, i aktorsko. Odbiór był taki, że pytano mnie ile to już razy w życiu zaśpiewałem.

Wracając do meritum Pani pytania jeśli jest dostępna książka, na podstawie której powstało libretto czy pracuję nad postacią historyczną, to staram się dowiedzieć jak najwięcej na ten temat w jakich czasach żyła, jakie były koleje jej losu itd., po to, by jak najwiarygodniej ją pokazać. W naszych czasach musimy być nie tylko śpiewakami, ale też wybitnymi aktorami. Pomijam sprawność fizyczną, która jest czymś oczywistym, bo my wszyscy śpiewacy operowi jesteśmy wyczynowcami. Może się wydawać, że gdy śpiewamy i uśmiechamy się, to jest to łatwe i lekkie. Tymczasem to jest ciężka praca fizyczna. Z kolei samo uczenie się partii, zwłaszcza gdy pochodzi ona z mojego ulubionego repertuaru (opery Verdiego czy z repertuaru bel canto), to potrzebuję dwa, maksymalnie trzy tygodnie, a potem zostaje praca na scenie z reżyserem, z dyrygentem, czasem z korepetytorem, jeżeli jest to opera w języku, którego nie znam, np. francuski czy niemiecki. Natomiast, jeśli chodzi o repertuar włoski czy rosyjski i oczywiście polski, to takie partie przygotowuję sam.

A czy to pomaga, kiedy występuje się ze znanymi już sobie współwykonawcami tak jak w przypadku tej inscenizacji „Łucji”, gdy znał się Pan już z Aleksandrą Kurzak czy Stephenem Costello z wcześniejszych występów?

Tak! Łączą nas oczywiście kontakty na stopie towarzyskiej i zawsze jest miło, gdy spotykamy się na scenie. Prywatnie byłoby to trudne, bo jesteśmy bardzo zajęci, a nasze kariery powodują, że bywamy w różnych stronach świata. Dlatego zawsze jest to wielka przyjemność spotkać się na scenie. Zwłaszcza z Polakiem, czy w tym przypadku z Polką – Olą Kurzak. Ze Stephenem mieliśmy już okazję śpiewać i w „Cyganerii” w Los Angeles, i w „Traviacie” w Covent Garden, a z Olą śpiewaliśmy już razem w „Łucji” w Warszawie i podczas różnych koncertów.

Czy to obecne doświadczenie jest łatwiejsze czy trudniejsze od Pańskiego debiutu w Covent Garden, gdy przyjechał Pan na nagłe zastępstwo w roli Germonta w „Traviacie”?

Na pewno jestem o wiele spokojniejszy. Śpiewałem niedawno na tej scenie Oniegina, a teraz występuję w „Łucji”. Mając za sobą cykl prób, w normalnym trybie przygotowałem tę produkcję. Tamto wydarzenie było dla mnie niesamowite, ponieważ jak Pani wspomniała zastępowałem nagle chorego kolegę. W piątek we Frankfurcie śpiewałem Forda w „Falstaffie”, a w sobotę Germonta w Covent Garden. Jest to jedno z takich przeżyć, którego nie zapomnę, ponieważ zostałem fantastycznie przyjęty przez publiczność i krytykę. Miałem na koniec owację na stojąco, a po arii „Di Provenza, il mar, il suol” rozległy się wielkie okrzyki entuzjazmu. Do dziś pamiętam to wielkie wzruszenie, a takiego przyjęcia w Covent Garden życzyłbym każdemu śpiewakowi.

Jako Germont wykonywał Pan postać trochę podobną do Henryka. Obaj stają na drodze miłości bliskich sobie osób.

Zgadza się, lecz w przypadku Germonta jest jednak duża różnica i nie tylko jeśli chodzi o wiek, bo jest ojcem, który chce uchronić syna przed błędami młodości, przed miłością do kurtyzany. Henryk natomiast posuwa się do knucia i poświęcenia własnej siostry, by osiągnąć swoje cele. Ashton jest na pewno o wiele czarniejszym charakterem.

Czy w przypadku czarnych charakterów stara się Pan pokazać choć trochę ukrytego w nich dobra?

Staram się, jeżeli ono jest. Śpiewałem postać, która od początku do końca była zła, czyli Francesco w „Zbójcach” Verdiego w inscenizacji Gabriele Lavii. Nie było ani cienia dobra w tej postaci. Żadnego. Był gotowy zamordować wszystkich po kolei (ojca, matkę, brata), by osiągnąć swój cel. Na koniec dopada go obłęd gdy mury jego zamku atakowane są przez tytułowych zbójców, na czele których stoi jego brat. Jak widzimy, wszystko zależy od danej postaci, ale zawsze staram się ją na tyle zgłębić, by było to ciekawe dla publiczności.

Która z „Łucji”, z Pańskim udziałem, była dla Pana najbardziej satysfakcjonująca?

Z mojego punktu widzenia najbardziej interesująca (tutaj Panią zaskoczę) była inscenizacja warszawska, Michała Znanieckiego. Z kolei te, w których śpiewałem w Niemczech, np. w Hamburgu, były niedorzeczne. Ta hamburska była po prostu bezsensowna. Każdy chciał ją jednak zobaczyć i na widowni zawsze były komplety, bo publiczność przychodziła na śpiewaków, na piękno tej opery i z ciekawości, by przekonać się, co reżyserka tej inscenizacji wymyśliła. Śpiewałem w niej z Piotrem Beczałą i było bardzo miło spotkać się z przyjacielem na scenie, natomiast sama inscenizacja była naprawdę nieciekawa. Reżyserka odpłynęła swoją interpretacją gdzieś daleko w kosmos, w chmury.

Zdarzyło się Panu odmówić udziału w jakiejś inscenizacji?

Nie. Dlatego, że za to, co oglądamy na scenie, odpowiedzialność ponosi reżyser. I jeśli nie wymaga się ode mnie, bym robił coś wbrew sztuce śpiewu, czyli mój śpiew dociera do publiczności, to nie mogę odpowiadać za to, jaka jest wizja całości. My, śpiewacy, jesteśmy niejako tworzywem, w którym rzeźbi reżyser. Brałem udział w różnych inscenizacjach współczesnych, ale nie było nigdy takiej sytuacji, żeby było coś skandalizującego czy coś wbrew mnie – tak, bym musiał odmawiać.

A dlaczego warszawską „Łucję” wspomina Pan najlepiej?

Tutaj i strona wizualna, i relacje między postaciami były bardzo czyste, dobrze ułożone, i nie było tam nic wbrew sztuce operowej, wokalnej. Był to po prostu interesujący spektakl, który bardzo podobał się publiczności.

Skoro wkłada Pan tak wiele emocji i wysiłku fizycznego w swoją pracę, to potrafi Pan po zejściu ze sceny od razu się od niej odciąć, powrócić do normalnej rzeczywistości?

Adrenalina utrzymuje się jeszcze przez wiele godzin. Spotykamy się po spektaklu z przyjaciółmi, z rodziną, idziemy na kolację i wtedy te emocje zaczynają pomału opadać. To jest po prostu moja praca, tak więc po iluś godzinach, gdy adrenalina już opada, zasypiam spokojnie i wracam do normalnego życia. Zresztą taka jest natura naszego zawodu ten blichtr, to uwielbienie publiczności są bardzo miłe, ale później, zwłaszcza gdy jesteśmy na innym kontynencie, bez rodzin, bez przyjaciół, wracamy do pokoju w hotelu czy wynajętego mieszkania – do normalnego życia. To wszystko jest dla mnie naturalne: to jest scena, a to jest życie dwa różne światy.

Oprócz wokalnego, ma Pan też wykształcenie instrumentalne.

To chyba za dużo powiedziane. Może raczej: doświadczenie z różnymi instrumentami.

Np. obój.

Tak, w liceum.

Przypuszczam, że to jest bardzo pomocne w Pańskiej pracy.

Jak najbardziej. Gra na różnych instrumentach, a po drodze także i doświadczenia baletowe, i inne, jakie wyniosłem z domu (cała moja rodzina związana jest ze sztuką, tj. rodzice i siostra), okazały się bardzo przydatne, kiedy zostałem śpiewakiem operowym. Najpierw w szkole podstawowej gra na skrzypcach wyostrzyła mi słuch i nauczyłem się zapisu nutowego; później, w szkole baletowej plastyczności ciała, a obój wzmocnił mój oddech, który jest podstawą w śpiewie operowym. Kto świetnie panuje nad oddechem może zrobić z głosem wiele wyjątkowych rzeczy.

Jak by Pan określił obecny etap swojej kariery?

Jestem bardzo zadowolony. Śpiewam we wszystkich najważniejszych teatrach na świecie. W tym roku udało mi się zadebiutować w Metropolitan Opera, z którą podpisałem już trzy kolejne kontrakty na sezon 2019/20. W sumie 16 spektakli. Przygotowuję się do następnych występów w Covent Garden, w La Scali, w największych i najważniejszych teatrach operowych na świecie. Przychodzą następne propozycje, także nowych ról. Są wśród nich takie, które zaśpiewam dopiero w dalszej przyszłości. Teraz ich jeszcze nie przyjmuję, bo chcę do nich odpowiednio dojrzeć. Mogę powiedzieć zatem, że karierę mam bardzo udaną, co potwierdza kalendarz zapełniony na cztery lata.

A na które role Pan czeka?

Ja nie czekam. Po prostu wiem, że zaśpiewam takie role, jak Rigoletto czy Simone Boccanegra za jakieś 5-6 lat, gdy po prostu będę na to gotowy. W tej chwili mogę zaśpiewać właściwie każdą rolę, ale jeszcze nie każdą chcę. Rolę przyjmuję tylko wtedy, gdy wiem, że wykonam ją na najwyższym poziomie.

Co jest dla Pana najbardziej satysfakcjonujące w pracy śpiewaka, abstrahując od konkretnych ról czy inscenizacji?

Najbardziej satysfakcjonujący jest fakt, że robię to, co kocham. A jeśli ktoś może w pracy realizować swoją pasję, to nie można być większym szczęściarzem. Dzielenie się z ludźmi emocjami, dzielenie się talentem, który dostałem od Pana Boga – to daje wielką satysfakcję. Jeśli jednocześnie to, co robię podoba się publiczności, to najskuteczniej motywuje do dalszego działania. Cieszę się też, że (w miarę możliwości) często mogę być z moją rodziną, pokazywać mojemu małemu synowi świat, który jest otwarty, który ma już coraz mniej granic, mimo różnych zagrożeń, które wszędzie czyhają we współczesnym świecie. Dużą radość daje też poznawanie ludzi, innych artystów. To jest coś wspaniałego. Czuję się i spełniony, i szczęśliwy.

Takie życie ma jednak i swoje trudności.

Ależ oczywiście! Każdy medal ma dwie strony. Przede wszystkim wielkie wyrzeczenia związane z rozstaniami z rodziną. Dla mnie to jest najcięższe i dlatego staram się utrzymać równowagę między karierą a normalnym życiem. W tej chwili nie przyjmuję już wszystkich propozycji. Jeśli czuję, że mój syn bardzo za mną tęskni i cierpi z tego powodu, że nie może do mnie przyjechać (bo choć jest jeszcze małym chłopcem, też ma ważne wydarzenia w swoim życiu teraz w przedszkolu, a za chwilę w szkole), to odmawiam pewnych rzeczy, po to, aby być razem z nim, z moją żona, z moimi bliskimi. Oni są dla mnie najważniejsi, a kariera jest bardzo pięknym i ważnym dodatkiem, ale tylko dodatkiem do prawdziwego życia. Zawsze to podkreślam na pierwszym miejscu jest dla mnie rodzina. Właśnie są tutaj ze mną i będą mnie dzisiaj oklaskiwać, z czego bardzo się cieszę.

Jakie były najpiękniejsze momenty w Pana dotychczasowej karierze?

Pamiętam chwile, które były dla mnie przełomowe, bardzo ważne i piękne. Taki był na pewno mój debiut w Berlińskiej Staatsoper pod batutą Daniela Barenboima w 2009 roku, kiedy zaczynałem międzynarodową karierę. Śpiewałem wtedy Oniegina obok Rolanda Villazona i René Pape. Następnym takim momentem było nagłe zastępstwo w Covent Garden i chwilę później w Salzburgu, gdzie śpiewałem za Placido Domingo. Przyjęto mnie fantastycznie długie brawa po arii i na koniec owacja na stojąco. Świetnie odebrano także mój debiut w La Scali, gdzie kreowałem rolę Paolo Albianiego w operze „Simone Boccanegra”, a tytułową postać śpiewał Placido Domingo. Dyrygował Daniel Barenboim. Przyjęcie krytyki i publiczności było wspaniałe, z czego wynikły kolejne zaproszenia. Podobnie było z debiutem w Metropolitan Opera, bo już dawno nie zdarzyło się (wiem to od mojego managera Gianluki Machedy), że po pierwszym występie ktoś otrzymał trzy następne kontrakty. To są właśnie te piękne chwile, kiedy nie tylko publiczność pokazuje swą aprobatę, ale i człowiek czuje się spełniony.

Życzę Panu, by tych momentów było jak najwięcej i by skutkowało to w kontraktach na długie lata.

Bardzo dziękuję.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Agnieszka Okońska

komentarze (0)

_