02 czerwca 2016, 20:43 | Autor: Agnieszka Okońska
Obłędny śpiew

Fakt, że to dzieło słynie ze sceny obłędu pokazuje specyficzne prawa sztuki opery. Szaleństwo, jakie ogarnia Łucję z Lammermooru nie jest ani momentem zwrotnym akcji (nieodwracalne podpisanie aktu ślubu i mord na niechcianym mężu już się dokonały), ani też dla niej koniecznym. Na nieszczęsnych kochanków, Łucję i Edgara, przyszedłby niewątpliwie ten sam fatalny koniec, poprzedzony obłędem lub nie. Rzecz w tym, że ta scena to materiał na wspaniały popis wokalny i aktorski, a na takie momenty miłośnicy opery czekają najbardziej.

(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
W majowych spektaklach „Łucji” w Królewskiej Operze Covent Garden odtwórczyni tytułowej roli, Aleksandra Kurzak, wywołała prawdziwą sensację. (I to nie tylko we wspomnianej wyżej scenie, ale całą swoją obecnością.) Można powiedzieć, że de facto to ona rozpoczęła prawdziwy spektakl – od arii przy fontannie, Regnava nel silenzio, zaśpiewanej z takim kunsztem i uczuciem (właściwie zmiennymi uczuciami), że publiczność zareagowała pierwszą dużą owacją. Ten entuzjazm odbiorców towarzyszył artystce już do końca wieczoru.

Oczywiście wspomniana aria jest jedną z pereł bel canta, ale piękny śpiew, zachwycająca barwa głosu potrzebuje też bardzo dużo uczucia, a to Aleksandrze Kurzak zdaje się przychodzić zupełnie naturalnie i w konsekwencji rozpala serca słuchaczy. „Łucja” jest jednak cała bardzo silnie zabarwiona emocjami i można praktycznie już od pierwszej, a nie dopiero od drugiej sceny zawładnąć całą uwagą odbiorców. Przecież zaraz na początku Henryk Ashton – brat tytułowej bohaterki – śpiewa o tym, jak jego serce rozrywa szalony gniew. Powodem jest szokująca wiadomość o prawdziwej przyczynie, dla której Łucja, zakochana w jego śmiertelnym wrogu Edgarze, nie chce ręki Artura – ostatniej nadziei na ocalenie majątku i znaczenia Ashtonów.

Przy większym ładunku emocjonalnym, bardziej uwidocznionym w reżyserii tej sceny, wspaniale zaśpiewana przez Artura Rucińskiego aria Cruda, funesta smania stałaby się niewątpliwie pierwszym silnym akcentem przedstawienia. Henryk Ashton i jego trudny do opanowania gniew powinien mieć większą dramatyczną siłę przebicia w tej zbiorowej scenie. Już od aktu II Henryk staje się coraz bardziej wyrazisty jako postać aż do kulminacji w akcie III, gdy wyzywa Edgara na pojedynek. Polski baryton dał tu prawdziwy popis siły i możliwości swego pięknego barytonu, przekonując ostatecznie, jak silnie płonie w nim gniew i żądza zemsty.

(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
Do wybitnych wykonawców tego przedstawienia należał też Matthew Rose grający Rajmunda – kapelana, potrafiącego wczuć się w los nieszczęsnych kochanków. Zachwycał jego piękny, soczysty bas i wyraziste aktorstwo. W rolę ukochanego Łucji, Edgara, wcielił się z kolei amerykański tenor Stephen Costello. Stworzył liryczną postać ogromnie oddanego w miłości młodzieńca, który też potrafi (kiedy trzeba) pokazać siłę charakteru. Zapadła w pamięć jego rola w duecie z Edgarem i wzruszająco zaśpiewana aria rozpaczy po śmierci Łucji. Chciałoby się jednak słyszeć więcej lekkości w górze jego głosu. Artura, czyli niechcianego męża Łucji grał David Junghoon Kim – obiecujący tenor, uczestnik programu młodych artystów przy operze Covent Garden.

Wbrew zapowiedziom, że spektakl w reżyserii Katie Mitchell może niektórymi rozwiązaniami szokować, nie robi wrażenia specjalnie nowatorskiego. Jest w swej istocie tradycyjny, z tym, że oglądamy akcję w realiach wiktoriańskiego gotyku (scenografia Vicki Mortimer świetnie oddaje jego ducha i styl), z uzupełnieniami do akcji opery. Są to w zasadzie dopuszczalne rozwiązania, ale niestety nie wszystkie zostały zręcznie wyreżyserowane. Dotyczy to scen seksu podczas duetu miłosnego Edgara i Łucji oraz morderstwa na Arturze dokonanego w noc poślubną przez Łucję i jej służącą Alisę (Rachael Lloyd). Sceny te zresztą przechodziły reżyserskie zmiany jeszcze w okresie wystawiania „Łucji”, ale ostatni spektakl (na podstawie którego powstała ta recenzja) pokazał, że jednak nie udało się ich do końca naprawić.

(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
Novum wobec libretta jest też ciąża i poronienie Łucji. Poza tym pojawiła się łazienka jako jedno z miejsc akcji, gdzie Łucja tuż przed śmiercią zażywa jakiś środek, a potem podcinając sobie żyły kona w wannie, napełniającej się wodą.

Wprowadzenie wielu pomysłów spoza libretta było możliwe dlatego, że scenę podzielono na pół i dwie różne sceny opery (jedna śpiewana, a druga milcząca) działy się jednocześnie. Było to atrakcyjne dla oka i wprowadzało ciekawe napięcia dramatyczne, ale jednak utrudniało odbiór, bo wymagało podzielności uwagi.

Interesujący był motyw wprowadzenia postaci z zaświatów, przechadzających się wśród bohaterów opery: ducha matki Łucji oraz ubranej w zakrwawioną suknię dziewczyny, zamordowanej z zazdrości przez przodka Edgara. To właśnie jej zjawę zobaczyła kiedyś Łucja przy fontannie – miejscu jej schadzki ze swym ukochanym. Woda przybrała w tej wizji kolor krwi, co w przekonaniu Alisy źle wróżyło ich miłości. Łucja te przestrogi odrzuciła i w rezultacie przyjęła swój straszny los, co przypłaciła utratą zmysłów. Po dokonanym przez nią morderstwie, a także po poronieniu i w swoim obłędzie, sama stała się podobna do ducha w swej białej, okrwawionej koszuli, co sugeruje, że zła wróżba się spełniła.

(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
(C) ROH. FOT.: STEPHEN CUMMISKEY
Scena obłędu, tak mistrzowsko zaśpiewana – z niezwykłą precyzją, brawurą i oddaniem w barwie mieszających się za sobą uczuć i wizji – dała londyńskiej publiczności możliwość przekonania się o tym, co pisano o wcześniejszej interpretacji Łucji przez naszą wybitną sopranistkę: „To tak, jakby wróciły dawne dni świetności bel canta – z największymi nazwiskami: Sills, Sutherland i Callas – znów niesamowite, niezapomniane” – napisano w „Opera Magazine” o debiucie Aleksandry Kurzak w roli Łucji, w Seattle Opera. Skojarzenia z legendarnymi sopranami (dodatkowo z Renatą Scotto) i wspaniałe komplementy pojawiły się i po spektaklach londyńskich.

Nadzwyczajnie przyjęto też Artura Rucińskiego i podkreślano m.in. że w grze między obojgiem polskich artystów wręcz iskrzyło, zaś żywotny baryton Rucińskiego miał potężną złowrogą siłę. Świetna był jego cabaletta La pietade in suo favore, ze wspaniale utrzymanym finalnym dźwiękiem – pisano w „Bachtrack”. Słowem – obłędny śpiew i znów ogromnie budująca obecność polskich artystów w Covent Garden.

Agnieszka Okońska

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Agnieszka Okońska

komentarze (0)

_