22 marca 2016, 09:00 | Autor: Piotr Gulbicki
Na operowej ścieżce

Występowała u boku Plácido Domingo, José Cury, Angeli Gheorghiu czy Eliny Garančy. Śpiewała w różnych krajach, na różnych scenach. – Doceniam kunszt mistrzów, ale podążam własną ścieżką – mówi mieszkająca w Londynie mezzosopranistka Hanna Hipp w rozmowie z Piotrem Gulbickim.

 Twój grafik na bieżący rok jest mocno napięty.

Hanna Hipp /Fot. Matthew Plummer
Hanna Hipp /Fot. Matthew Plummer
– Najbliższe plany to Bergen Nasjonale Opera w Norwegii, gdzie wcielę się w rolę Suzuki w „Madame Butterfly” Pucciniego. Potem będę Magdaleną w „Die Meistersinger von Nürnberg” Wagnera w Glyndebourne Festival Opera, a w wakacje wracam do Stanów Zjednoczonych, tym razem do Seattle, gdzie zaśpiewam rolę Isolier w operze „Le comte Ory” Rossiniego. Natomiast jesień to Scottish Opera w Glasgow i Cherubin w mozartowskim „Weselu Figara”.

Cherubin?

– Jako mezzosopran liryczny bardzo często jestem obsadzana w tak zwanych rolach spodenkowych, w których gram chłopców bądź mężczyzn. Wynika to z dawnej tradycji operowej, żywej do dziś. Wielokrotnie wcielałam się w role młodzieńców, podlotków czy amantów zabiegających o względy sopranów.

Występowałaś u boku wielu znanych śpiewaków i śpiewaczek, wśród których byli między innymi Plácido Domingo, José Cura, Angela Gheorghiu, Elina Garanča. Jest się na kim wzorować…

– Doceniam kunszt mistrzów, mam swoich faworytów, jednak moją żelazną zasadą jest podążanie własną artystyczną ścieżką. Przygotowując partię operową unikam słuchania nagrań innych artystów, bo mimo woli może to skutkować powielaniem błędów i nawyków oraz przejmowaniem, często nieświadomie, czyichś manieryzmów. Praca nad nową partyturą i rolą jest dla mnie inspiracją, indywidualną wędrówką pełną odkryć, wyborów, przeżyć. Każde dzieło i partia niosą ze sobą wyzwania, którym trzeba sprostać.

Brytyjska scena operowa to najwyższa półka.

– Zdecydowanie! Tylko, wbrew pozorom, jest ona, chociażby w porównaniu z Niemcami, bardzo mała. Wielka Brytania, a szczególnie Londyn, jako centrum światowej kultury i sztuki przyciąga tłumy artystów z całego świata, następstwem czego jest ogromna konkurencja i twarda walka o utrzymanie się na rynku. Dlatego, chcąc pozostać w tym zawodzie, trzeba być otwartym na różne rozwiązania. Ja pracowałam w wielu miejscach. W Turku – które podobnie jak cała Finlandia oczarowało mnie piękną naturą i ludźmi żyjącymi z nią w całkowitej harmonii. W Rzymie i Mediolanie – gdzie miałam okazję bliżej poznać te niezwykłe, bogate w starożytne pozostałości miasta. Z kolei w ubiegłe wakacje śpiewałam w Minneapolis. To było ciekawe doświadczenie, bowiem Amerykanie mimo woli zarażają optymizmem i są świetni jeśli chodzi o pracę zespołową. Pracowałam także w Warszawie, Glasgow, Limoges…

Gdzie było najlepiej?

– Trudno powiedzieć, każda scena ma swoje zalety. Natomiast scenariusz pracy jest podobny – najpierw tygodnie przygotowań, oswajanie się z rolą i wreszcie finał, jakim jest występ przed publicznością. W tym kulminacyjnym dniu staram się wewnętrznie wyciszyć, długo śpię, medytuję. Przychodzę do teatru znacznie wcześniej, kiedy budynek jest jeszcze „pusty”, żeby w spokoju się rozśpiewać oraz rozgrzać ciało i mięśnie. Jak sportowiec.

Śpiewasz w kilku językach.

– Po włosku, francusku, niemiecku i angielsku. Ich znajomość jest w tym zawodzie niezbędna, na przykład występując we Włoszech czy Francji trzeba być przygotowanym na to, że próby reżyserskie mogą być prowadzone w rodzimych językach. Ostatnio pracowałam także nad dwoma cyklami pieśni – po hiszpańsku i w jidysz. Nie jestem w nich biegła, na szczęście w Londynie nie brakuje znakomitych coachów specjalizujących się w doskonaleniu prawidłowej wymowy i fonetyki poszczególnych języków pod kątem śpiewaków. Sama swego czasu współpracowałam z chórem BBC i pomagałam w przygotowaniu językowym dzieł Karola Szymanowskiego oraz Henryka Góreckiego.

Opera to rodzinna tradycja?

– W naszym domu w Krakowie muzyka klasyczna była zawsze obecna, jednak zawodowo rodzice nie mieli z nią nic wspólnego. Mama Anna z wykształcenia jest psychologiem, a tata Krzysztof archeologiem. W jego ślady poszedł również mój młodszy brat Krzysztof junior – obaj specjalizują się w historii starożytnej Asyrii. Brat pisze obecnie doktorat na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Natomiast ja od dziecka śpiewałam, dlatego rodzice wysłali mnie do podstawowej szkoły muzycznej, którą ukończyłam, pomimo bardzo małych dłoni, w klasie fortepianu. W tygodniu grałam, za to w sobotnie poranki uczęszczałam na próby chóru. Miałam dobry głos, więc chórmistrz wybierał mnie do śpiewania krótkich partii solowych podczas szkolnych koncertów.

Później była średnia szkoła muzyczna (śpiew solowy) i studia na wydziale wokalno-aktorskim gdańskiej Akademii Muzycznej, które ukończyłam z wyróżnieniem. Pobyt na Wybrzeżu, z dala od rodzinnego Krakowa, był dobrą lekcją samodzielności, pozwolił mi przeciąć pępowinę i podjąć decyzję odnośnie kolejnego kroku – kontynuowania nauki za granicą. Moim marzeniem był Londyn.

Jako stolica artystycznego świata?

– Też. Ale miałam do tego miasta również osobisty sentyment. Po raz pierwszy byłam tam z wycieczką w wieku 15 lat. Przez cały tydzień jadłam tylko śniadania hotelowe, bo chciałam przeznaczyć kieszonkowe na wymarzone buty Martensy. Kiedy nadszedł dzień ich zakupu zgubiłam się na Oxford Street, przegapiłam czas zbiórki i autokar musiał krążyć po ulicy, aż ktoś wreszcie wypatrzył mnie w tłumie.

Londyn zrobił na mnie ogromne wrażenie i w duchu powiedziałam sobie, że kiedyś będę w nim mieszkać. Studia nad Tamizą to było coś. Dostałam się na wydział operowy Guildhall School of Music and Drama i byłam z siebie bardzo dumna, gdyż na pierwszy rok przyjmowanych jest zaledwie około dziesięciu śpiewaków z całego świata, spośród ponad setki kandydatów. Każdy dostaje stypendium na naukę, ale sam musi się utrzymać. No i tu zaczęły się schody – nie miałam pieniędzy, dlatego po zajęciach na uczelni, kiedy koledzy szli na drinka do pubu, wsiadałam w metro i jeździłam po całym Londynie, żeby prywatnie uczyć dzieci gry na fortepianie. A w soboty i niedziele zajmowałam się tym od świtu do nocy. To był bardzo ciężki okres, który nauczył mnie pokory i zawziętości w dążeniu do celu. Po dwóch latach ukończyłam z wyróżnieniem studia podyplomowe na Guildhall i dostałam się na 9-miesięczny kurs do National Opera Studio. Przeszłam przez kolejny przesiew z ponad setki kandydatów i znów znalazłam się w gronie dziesięciu wybrańców. Zaliczenie kursu otworzyło mi drogę do ubiegania się o miejsce w Jette Parker, prestiżowym programie dla młodych śpiewaków prowadzonym w Royal Opera House w Covent Garden. Kandydatów było ponad dwustu, trzy etapy przesłuchań, w tym finałowy na główniej scenie teatru, przed komisją w której zasiadali sir Antonio Pappano, dyrektor muzyczny teatru oraz Peter Katona, dyrektor castingu. Ostatecznie znalazłam się w piątce szczęśliwców i od tego czasu zaczęła się moja praca.

W Covent Garden?

– Tak jest. Program trwa dwa lata, jego uczestnicy przygotowują partie operowe pod okiem najlepszych specjalistów, są szkoleni w śpiewie, tańcu, aktorstwie, szermierce, językach. Dużą zaletą kursu jest udział w produkcjach operowych na głównej scenie oraz praca ze słynnymi dyrygentami i śpiewakami. To był okres bardzo intensywnej, morderczej pracy, który przygotował mnie do zawodu, a jednocześnie odkrył jego cudowne, jak te i nie do końca różowe strony.

???

– W profesji śpiewaka operowego oprócz talentu potrzebne jest szczęście i duża determinacja. Podstawa to cierpliwość oraz dążenie do celu pomimo bezwzględności środowiska. Poza tym trzeba lubić i chcieć podróżować tam, dokąd rzuci nas los i gdzie akurat jest praca, a to wiąże się z rozłąką z bliskimi i życiem na walizkach. Nie każdy się w tym odnajduje. Na przykład mój mąż Oliver, który jest barytonem, stwierdził, że to nie jest świat dla niego. Poznaliśmy się w National Opera Studio, po którego ukończeniu przez dwa lata pracował jako śpiewak, jednak denerwował go wieczny wyścig szczurów, ciągła rywalizacja, konkurencja i stres, jaki niesie ze sobą nieprzewidywalność tego zawodu. Nie podobały mu się długie okresy z dala od domu, dlatego postanowił zmienić pracę i teraz jest coachem w firmie, która specjalizuje się w szkoleniu biznesmenów oraz menedżerów w zakresie prezencji, prezentacji oraz publicznego przemawiania.

Oliver wciąż śpiewa, ale, jak to sam pięknie ujmuje, na własnych warunkach. Koncertuje na terenie Wielkiej Brytanii, najczęściej w gronie przyjaciół. A przy tym jest zakochany w Polsce i jej kulturze, obecnie z zapałem uczy się naszego języka.

I relaksuje słuchając muzyki operowej?

– Niekoniecznie. Za to często chodzimy razem do filharmonii, a w naszym domu dominują kompozycje z lat dwudziestych ubiegłego stulecia – zarówno angielskie, jak i polskie. Melancholijne, rzewne, nastrojowe. Osobiście bardzo lubię też jazz, to dobra forma odpoczynku po pracy.

Często bywasz w Polsce?

– Kilka razy w roku. Mieszkam w Londynie już osiem lat i kocham to miasto, ale Kraków zawsze był, jest i będzie moim pierwszym domem, za którym nieustannie i nostalgicznie tęsknię…

Piort Gulbicki

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gulbicki

komentarze (0)

_