10 listopada 2015, 09:00 | Autor: Piotr Gubicki
Australijczyk z polską duszą

Marzył o Rumunii, ale ostatecznie wylądował w Polsce, którą dziś traktuje jak drugi dom. Na co dzień jednak mieszka w Cambridge, gdzie jest kierownikiem kursu kultury polskiej na tamtejszym uniwersytecie. Z Australijczykiem, doktorem Stanleyem Billem, rozmawia Piotr Gulbicki.

 Jaki okres jest najciekawszy w historii Polski?

– Jak dla mnie Złoty Wiek i Rzeczpospolita Obojga Narodów. Unia z Litwą oznaczała eksperyment polityczny, Polska na tle innych państw była oazą tolerancji, krajem bez stosów, jedną z największych potęg w Europie. Dziś mało ludzi na Zachodzie o tym wie.

Niezwykły jest też okres międzywojenny i odzyskanie po 123 latach niepodległości. To był czas niesamowitej kreatywności i rozkwitu kultury, mimo wielu problemów, jakie wtedy istniały.

 

Dlatego zainteresował się pan Polską?

– To był zupełny przypadek. Od dziecka pasjonowałem się Europą Środkowo-Wschodnią i przyznam, że sam nie wiem skąd się to wzięło – może dlatego, że w domu prenumerowaliśmy „National Geographic”, gdzie zamieszczano dużo informacji z tego regionu świata. Czas był szczególny – kiedy miałem 9 lat runął Mur Berliński, przemiany w bloku wschodnim rozpalały wyobraźnię. Najbardziej interesowałem się Rumunią, jako 14-latek zacząłem pisać powieść, której akcja toczy się w tym kraju. Wypożyczałem w bibliotece książki, przeglądałem mapy Bukaresztu, zgłębiałem historię tego państwa.

 

Podążając śladami Draculi?

– Też (śmiech). Podczas nauki na uniwersytecie w Perth, gdzie studiowałem politologię, europeistykę, anglistykę i romanistykę, przez pół roku byłem na wymianie międzyuczelnianej w Maastricht w Holandii. Stamtąd, w czasie wakacji, pojechałem do Londynu, gdzie przez całe lato pracowałem w Starbucksie, a zarobione pieniądze przeznaczyłem na podróż pociągiem po Europie. Zwiedziłem wówczas Czechy, Węgry, kilka tygodni byłem w Rumunii, a potem zahaczyłem jeszcze o Grecję, Włochy, Hiszpanię i Francję. Łącznie, razem z koleżanką, jeździliśmy przez trzy miesiące, po czym wróciłem do Australii, żeby skończyć studia.

 

I zostać na stałe na Antypodach?

– Mam duszę podróżnika, więc w przyszłości chciałem wrócić do Rumunii na dłużej. Po obronie dyplomu postanowiłem urzeczywistnić te plany i zatrudnić się jako nauczyciel angielskiego, jednak przeglądając internetowe oferty w Rumunii niczego nie mogłem znaleźć. Trafiłem za to na prywatną szkołę językową w Bielsku-Białej. Zadzwoniłem w środku nocy, ustaliłem warunki z jej właścicielem, spakowałem walizki i niebawem znalazłem się nad Wisłą.

 

To był pierwszy kontakt z Polską?

– Fizycznie tak, chociaż miałem w pamięci filmy Krzysztofa Kieślowskiego, które oglądałem podczas studiów. Bardzo mi się spodobały, szczególnie pod względem wizualnym. Reżyser współpracował ze znakomitymi operatorami, efektem czego były piękne barwy i mistrzowska gra światłem. Później, już na własną rękę, obejrzałem „Trzy kolory”, „Dekalog” oraz „Podwójne życie Weroniki” i byłem pod wrażeniem warsztatu Kieślowskiego.

 

Był pan również pod wrażeniem Bielska-Białej?

– Zdecydowanie. Poznałem tam native speakerów z różnych krajów – Irlandii, Anglii, USA, Kanady, RPA, a także rodaków z Australii. Wówczas, w 2001 roku, w Polsce panował bum na naukę w prywatnych szkołach językowych, na zajęcia uczęszczało bardzo dużo 30-latków, którym angielski był potrzebny w pracy. Obecnie jest inaczej, młodzi ludzie mają solidne kursy w placówkach państwowych.

Jako nauczyciel dużo pracowałem. To były intensywne zajęcia, ale dające wiele satysfakcji. Natomiast w wolnym czasie zacząłem uczyć się polskiego – z podręczników i rozmawiając z ludźmi. Polacy są bardzo życzliwi i pomocni, kiedy obcokrajowiec chce mówić w ich języku. Pamiętam jak właściciel jednej z kawiarni zawsze, kiedy się tam pojawiałem, zapraszał mnie do swojego stolika. Angielskiego nie znał, ale wielką frajdę sprawiało mu opowiadanie różnych historii po polsku. Częściowo dogadywaliśmy się za pomocą gestów i w ten sposób dochodziliśmy do porozumienia.

 

Polski jest trudnym językiem?

– Znam kilka, więc mogę powiedzieć, że tak. Najtrudniej jest z przypadkami. Owszem, system jest logiczny, niemniej skomplikowany i trzeba się go nauczyć na pamięć. Gramatyka jest dość trudna, podobnie jak wymowa, chociaż w tym drugim przypadku tylko na początku. Później to wchodzi w krew. Ja po dwóch latach, nie korzystając z żadnych kursów, rozumiałem bardzo dużo po polsku i byłem w stanie swobodnie rozmawiać, a że zawsze marzyłem o karierze akademickiej przeprowadziłem się do Krakowa, gdzie na Uniwersytecie Jagiellońskim skończyłem studia podyplomowe dla obcokrajowców na kierunku – europeistyka. Ich zwieńczeniem była praca magisterska na temat koncepcji i stosunku do narodu papieża Jana Pawła II.

W Krakowie uczyłem angielskiego, a jednocześnie dorabiałem tłumacząc różne teksty – od instrukcji obsługi odkurzacza, po pierwszą wersję gry „Wiedźmin”.

 

Pouczające zajęcie.

– Nawet bardzo (śmiech). Bywało ciekawie, ale po dwóch latach wyjechałem do Chicago na studia doktoranckie na Northwestern University, gdzie napisałem pracę na temat literackich postaw wobec procesów sekularyzacji w Europie, na przykładzie twórczości Czesława Miłosza, Fiodora Dostojewskiego i Williama Blake’a.

Przygotowanie doktoratu zajęło mi 7 lat, obroniłem go w 2013 roku, a w tym czasie kursowałem między Chicago i Paryżem, gdzie na École Normale Supérieure dostałem stypendium na prowadzenie badań. Jednocześnie, w miarę możliwości czasowych, na Uniwersytecie Jagiellońskim prowadziłem zajęcia na temat sekularyzacji, w których uczestniczyli studenci z całej Europy. Byłem też lektorem na Uniwersytecie Pedagogicznym.

 

Intensywne życie.

– Takie właśnie lubię, byłem w swoim żywiole. Po obronie doktoratu wróciłem na stałe do Krakowa, zajmowałem się głównie tłumaczeniami, ale ponieważ nie miałem etatu złożyłem podanie o przyjęcie na uniwersytet w Cambridge. Okazja była znakomita, bo oprócz zajęć dydaktycznych nadarzyła się okazja żeby zainicjować coś zupełnie nowego – polskie studia na tej uczelni.

 

To był dobry krok?

– Bardzo dobry. Brytyjczycy uczą się o polskiej kulturze, literaturze, historii, a nauka kończy się uzyskaniem tytułu magistra. Wcześniej były tylko kursy językowe. Organizujemy też różne imprezy, które z reguły wypełniają salę po brzegi, zapraszamy ciekawych prelegentów z Polski, a, co najważniejsze, studentów cały czas przybywa. Na początku na moim kursie, a wykładam kulturę, literaturę i język polski, było 14 osób, a teraz jest ich dwa razy więcej. Dodatkowo 30 studentów uczy się tylko języka.

 

To ludzie mający polskie korzenie?

– Poza jedną osobą pozostałe są rodowitymi Brytyjczykami. Warto dodać, że to największy liczebnie kurs na całym wydziale języków starożytnych i nowożytnych uniwersytetu w Cambridge.

 

Skąd nagle takie zainteresowanie Polską?

– Studenci niewiele wiedzą o jej historii, bo mało uczą się na ten temat w szkole. To dla nich trochę egzotyczny kraj, o którym jednak ostatnio sporo się pisze w zachodnich mediach. Polska jest postrzegana jako ważny gracz we wschodniej części Europy, bliższy Brytyjczykom tym bardziej, że setki tysięcy imigrantów znad Wisły mieszka na Wyspach. Inwestowanie w studia polonistyczne wielu z nich traktuje jako rozsądny wybór na przyszłość.

 

Pan już wcześniej zainwestował w Polskę.

– Dokładnie. Od 10 lat moją życiową partnerką jest Karolina, z którą mam 9-miesięcznego synka Juliana. Poznaliśmy się w Krakowie, gdzie mamy mieszkanie i często tam przebywamy. Polskę traktuję jak drugi dom.

 

A Australię?

– To słońce, plaża, ocean. Miejsce, gdzie się wychowałem i które zawsze będzie bliskie mojemu sercu. Staram się tam bywać przynajmniej raz na dwa lata.

Pochodzę z Perth, miasta w południowo-zachodniej części kontynentu, leżącego nad Oceanem Indyjskim. Ma dwa miliony mieszkańców i jest najbardziej wyizolowanym miastem na świecie – najbliższa Adelajda oddalona jest od niego o 2700 km.

 

Perth słynie też z trawiastych kortów tenisowych…

– …których jest tam więcej, niż gdziekolwiek indziej. Tenis i w ogóle sport jest bardzo popularny w Australii. W mojej rodzinie szczególne miejsce zajmuje krykiet – ojciec, podobnie jak jego przodkowie, dużo czasu poświęcał tej dyscyplinie. Mnóstwo ludzi pasjonuje się rugby, a także futbolem australijskim, będącym mieszanką tradycyjnego rugby i futbolu amerykańskiego. Nie wspominając już o różnych sportach wodnych.

 

A pan co uprawiał?

– Wszystkiego po trochu. Z dwójką moich młodszych braci mieliśmy typowe australijskie dzieciństwo – dużo czasu spędzaliśmy poza domem, na powietrzu, na plaży. Przez jakiś czas z rodzicami mieszkaliśmy na farmie i był to niesamowity okres – hodowaliśmy zwierzęta, nie oglądaliśmy telewizji, biegaliśmy po polach, czytaliśmy książki.

 

Ojciec był farmerem?

– Lekarzem rodzinnym, a mama pielęgniarką. Tu ciekawostka – tata skończył studia medyczne w Sydney, ale praktykę odbywał w Anglii, a konkretnie w Chelmsford w hrabstwie Essex. Był tam razem z mamą przez pół roku i właśnie wtedy się urodziłem. Dzięki temu, zgodnie z ówczesnym prawem, otrzymałem również brytyjski paszport i obecnie mam podwójne obywatelstwo. To był rok 1980, niedługo potem wróciliśmy do Australii. Chodziłem do tradycyjnej anglikańskiej szkoły, w której obowiązkowe były mundurki, a potem dostałem się na University of Western Australia w Perth. Tak zaczęła się moja droga w szeroki świat.

 

Sentyment do Rumunii pozostał?

– Po tym, jak zasmakowałem w Polsce, nieco przyblakł. Po wizycie w Rumunii w czasie studenckich wakacji nigdy już tam nie wróciłem, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się uda…

 

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Piotr Gubicki

komentarze (1)

  1. Jestem pod wrażeniem. Chylę czoła za zaangażowanie i pasję oraz za wytrwałość w dążeniu do celu.