10 października 2014, 10:30 | Autor: Maja Cybulska
Bezsilność

Rzadko zdarzają się prawie identyczne tytuły. Florian Illies nazwał swoją książkę „1913 The Year Before the Storm” (oryginał niemiecki, 2012 r., angielskie tłumaczenie, 2013). Piotr Szarota zatytułował swoje rozważania: „Wiedeń 1913” i opublikował je w 2013 roku, w Gdańsku. Obydwie pozycje porządkują materiał miesiącami, od stycznia do grudnia roku poprzedzającego wybuch pierwszej wojny. Różnica polega na tym, że Piotr Szarota koncentruje się na Wiedniu, a Illies (historyk i edytor niemiecki) obejmuje również Berlin, Paryż, a nawet Amerykę, zaczynając od epizodu w życiu pewnego dwunastoletniego chłopca, który z ukradzionym rewolwerem zamierzał przywitać rok 1913 w Nowym Orleanie. Został aresztowany, zamknięty w poprawczaku, gdzie zdesperowany wychowawca podarował mu trąbkę. Chłopiec zaczął grać i już się z nią nie rozstawał. Nazywał się Louis Armstrong.

Okładka książki
Okładka książki
To jest bardzo dobre wprowadzenie do czasów, w których sztuka i przemoc egzystują równolegle. Piotr Szarota również rozpoczyna od muzyki, ale nic nawet w przybliżeniu przestępczego, się nie dzieje. Do Wiednia przyjeżdża Karol Szymanowski. Wiedeń jest gościnny i można tam robić, co komu się żywnie podoba. Tak wynika z przytoczonego na samym początku tekstu, osiadłego tam polskiego dramaturga, publicysty i powieściopisarza Tadeusza Rittnera.

Obydwie książki wypełniają epizody z życia sławnych pisarzy, dziennikarzy, malarzy, poetów, architektów i innych twórców. Prawie wszyscy znają doktora Freuda. Pod tym względem wymienione teksty mają charakter encyklopedyczny, bo skupiają niepospolite talenty znajdujące się w bezustannych relacjach między sobą i miejscami, w których rozwijają swoją działalność. U Szaroty jest więcej szczegółów dotyczących Galicji i roli kobiet w sztuce, czy w życiu społecznym. U Illiesa przeważają szczegóły natury prywatnej, obyczajowej, co nie narusza powagi przedstawionych zdarzeń. W jednej i drugiej książce mamy panoramę kultury Europy w okresie jej świetności, a jednocześnie widzimy jak tę świetność zaczyna penetrować trucizna w osobach Stalina, Hitlera, Trockiego czy Tito.

Jak na razie nic złego się nie dzieje. Jeszcze Hitler maluje akwarele, by z ich sprzedaży utrzymać się w jakimś przytułku. Jeszcze Stalin, ulubieniec Lenina, kleci swoją rozprawkę „Marksizm a kwestia narodowa”, Tito włóczy się i uwodzi kobiety, Trocki gra w szachy i posyła artykuły do Rosji. Cała czwórka mija się w Wiedniu, nie wiedząc jeszcze, że do niej będzie należała zbrodnicza przyszłość. Ale my wiemy i możemy tylko zastanawiać się nad siłami, które wyniosły podobne indywidua na szczyty, dając im nieograniczone możliwości manipulowania milionowymi rzeszami ludzi.

Inna rzecz, że gorączkowej kreatywności towarzyszyły rozmaite rozterki, neurastenia, nierzadko perwersja i pesymizm. Odnosi się wrażenie, osiągnięcia, które stały się udziałem niepospolitych jednostek przekraczały ich wytrzymałość, że w tych twórczych skupiskach (Wiedeń, Berlin przede wszystkim) po prostu wrzało od nadmiaru artystycznych i nie tylko) pomysłów, co mogło grozić jakimś wybuchem. To są oczywiście bardzo dowolne refleksje snute na marginesie obydwu lektur. Mogą również prowadzić na manowce czczego gdybania i absurdów. A dlaczego opierać się słowu gdyby? Wyobraźmy sobie tylko, że decyzje o przyszłości nie leżały w rękach władców, a na przykład zależały Oskara Kokoschki (malarza), Artura Schnitzlera (pisarza i dramaturga) czy Roberta Musila (jednego z najwybitniejszych prozaików). Wtedy może żylibyśmy w innym świecie niż żyjemy. Zresztą Musil, w swojej wczesnej powieści „Niepokoje wychowanka Törlessa” (1906) zauważył, że „od ludzi, których życie toczy się jak gdyby w przejrzystej, mocnej klatce z żelaza i szkła, uregulowane między biurem a domem, do innych, odepchniętych krwiożerczych (…) istnieje nie tylko przejście, lecz że granice między nimi, z bliska i potajemnie, każdej chwili przekraczalne, zderzają się ze sobą”. A że jedni są gotowi skoczyć drugim do gardeł, wiemy bardzo dobrze i do dzisiaj odczuwamy tego skutki.

Jednocześnie formowały się idealistyczne koncepcje. Richard Coudenhove-Kalergis (prawnuk Marii Kalergis, którą kochał Norwid), zwolennik zjednoczonej Europy pisał wyraźnie w swojej książce, że „szowinizm narodowy nie jest niczym innym, jak przesądem ludzi niedouczonych.” W znakomitej szkole, do której trafił, znalazł się „w „międzynarodowym środowisku, ponieważ ideą przewodnią tej szkoły był patriotyzm austriacki, świadomie odrzucający ideologie  narodowe, którego najwyższym przejawem była wspólna cześć dla cesarza starca Franciszka Józefa” (Szarota).

W obydwu książkach uderza to, że między obfitością twórczych jednostek, a tym co zgotowała polityka (wyjąwszy odpychające, ale jeszcze niedominujące przejawy mizoginii czy antysemityzmu) nie istniało nic wspólnego, że to były zupełnie inne światy, funkcjonujące obok siebie, aż granice między nimi zostały brutalnie przekroczone.

Zanim jednak to się stało uczestniczymy w perypetiach osób niezwykłych. Na przykład spór Freuda z Jungiem, „ojca z synem”, kiedy to autorytet ojca został zanegowany. Albo słynny koncert w Sali Musikverein, 31 kwietnia 1913 r., pod batutą Arnolda Schönberga, który w programie zamieścił pieśni z orkiestrą do tekstów Petera Altenberga (pisarza i poety). Skomponował je Alban Berg. Publiczność dosłownie się wściekła. Na co Anton von Webern, który też figurował w programie koncertu wrzasnął, że hołota powinna się wynieść do domu. Na co hołota postawiła diagnozę, że wariacka muzyka do tekstów wariata (Altenberg zamknięty był w zakładzie dla psychicznie chorych), nadaje się tylko do uszu wariatów (Illies, również Szarota). Albo nienasycenie Alberta Schweitzera (filozofa, teologa protestanckiego, lekarza, misjonarza, muzykologa i muzyka), który mnożył doktoraty, a kiedy utrudzony zasypiał nad książkami, wkładał nogi do zimniej wody i czytał dalej. A jeszcze planował wyjazd do Afryki (Illies).

Franz Kafka jak zwykle odbiega od wszystkich. Mógłby stać się centralnym obiektem rozważań o udrękach podejmowania decyzji. Illies pysznie relacjonuje historię jego niepewności w relacjach z ówczesną narzeczoną Felice Bauer. Otóż Kafka wyznacza jej spotkania, potem odwołuje, by znowu coś wyznaczyć i tak w kółko. Wreszcie prawie się oświadcza i są to chyba najdziwniejsze oświadczyny, jakie sobie można wyobrazić. Pisze bowiem, co Felice straci, wychodząc za niego: Berlin, pracę, przyjemności życia, perspektywę wyjścia za mąż za krzepkiego, nieskomplikowanego kandydata i urodzenia mnóstwa fajnych, zdrowych dzieciaków. W zamian za co? W zamian za poślubienie chorego, słabego, nietowarzyskiego, mrukliwego, smutnego, sztywnego, beznadziejnego przypadku człowieka. W podobnym stylu Kafka kreśli perspektywy małżeństwa w liście do ojca Felice.

Illies i Szarota obdarzyli czytelnika książkami o rozległej wartości poznawczej. Mam tylko jedno pytanie: dlaczego ich dociekania kończą się w grudniu 1913 roku? Przecież między tym ostatnim grudniem, a sierpniem roku następnego upłynęło sporo czasu. Co wtedy robili bohaterowie ich rozważań? Co przeżywali? Kreśląc poszczególne sylwetki autorzy, co jest zrozumiałe, sięgali do ich przeszłości, a także antycypowali nadchodzące wypadki. Urywając biografie w ostatnim miesiącu roku przed katastrofą jak gdyby uznali, że już wtedy kończą się ich dzieje.

Wygląda na to, że postacie zaludniające obydwie książki, przeczuwając nadchodzącą grozę, przyczaiły się gdzieś, w stanie kompletnej bezsilności.

Przeczytaj też

Udostępnij

About Author

Maja Cybulska

komentarze (0)

_